Rzeźnia we Fray Bentos

Jeśli zapytacie Urugwajczyków, co można robić w ich kraju, zwykle usłyszycie: plaże! Ponoć są super, lepsze niż w Argentynie, ciepło cały rok i tak dalej. Nadmorskie kurorty jednak nas nie skusiły, więc szukaliśmy sobie innych atrakcji. Znaleźliśmy Fray Bentos, niewielkie, senne miasteczko w głębi lądu nad wielką rzeką Urugwaj. Jedno z tych miejsc, gdzie miejscowi reagowali zdziwieniem na widok cudzoziemców. Na pozór niczym nie różniące się od innych tego typu małych miast Urugwaju czy Argentyny. Co więc nas tam przyciągnęło? Rzeźnia.detal muralu, przedstawia m. in. cios młotem uśmiercający krowę

Przyjechaliśmy do Fray Bentos o zachodzie słońca, nie wiedząc w zasadzie nic o topografii miasta. Na wymarłym dworcu działało coś na kształt informacji. Pani pracująca tam zdziwiła się, że ktoś puka do jej drzwi, ale odstawiła na chwilę yerbę i dała nam darmową mapkę miasta. Na niej wypatrzyliśmy kemping, teraz wystarczyło znaleźć rzekę. Kobieta wskazała nam kierunek, więc przeszliśmy przez całe senne miasteczko, patrząc jak ludzie niespiesznie zamykają swoje małe biznesy. Miasto kończyło pracę, ale jeszcze nie zaczęło imprezować, ludzi było więc wokoło niewiele. Wieczorne grille na świeżym powietrzu są w Urugwaju chyba obowiązkowe, ale zmierzch to jeszcze nie pora na ich odpalanie, zaczyna się to później, koło dziesiątej. Nad rzeką nie było żywej duszy, za to sporo częściowo ogrodzonego terenu. Nieduży budynek kojarzący się z tancbudami na polskich ogródkach działkowych, wydał nam się w sam raz żeby zapytać, gdzie tu można namiot rozbić. Zdziwiona starsza pani, nie chciała z nami rozmawiać na zewnątrz, wprowadziła nas więc do ciemnej sali pełnej półek z trofeami sportowymi. Jakoś się dogadaliśmy przy pomocy słownika (nasz hiszpański był jeszcze wtedy mocno kulawy). Pani kazała się rozbić gdzieś na łące po drugiej stronie drogi. „Mamy coś zapłacić? – A po co, tam (machnięcie losowo ręką) macie łazienki, a teraz dobranoc.” Więc rada numer jeden – prawdopodobnie darmowy kemping należący do klubu sportowego Anglo to idealne miejsce na nocleg we Fray Bentos. Potrzebny tylko namiot. I cierpliwość. Przed północą przyjechało ze trzy auta miejscowych, rozpalili grilla, pokrzyczeli do siebie, zjedli trochę mięsa, posłuchali lokalnej wariacji na temat disco, popili piwa i pojechali po godzince czy dwóch. Później już tylko szum rzeki… I jakiś lokalny „złota rączka”, którzy w środku nocy przyszedł naprawiać po ciemku rozwalonego węża od dopływu wody do łazienek. Rano działało. Mistrz!

KS Anglo, podobnie jak cała dzielnica, swoją nazwę wzięły od znajdującej się tutaj nieczynnej już przetwórni mięsa. I właśnie specjalnie dla niej tu przyjechaliśmy.

Początków zakładu we Fray Bentos trzeba szukać w XIX wiecznych Niemczech. Tamtejszy chemik von Liebig wymyślił metodę produkcji koncentratu mięsnego, który dodawany w małych ilościach do zup miał wzbogacić ubogą w białko dietę robotników. Jako, że do wyprodukowania kilograma koncentratu potrzebował 32 kg wołowiny, a ta tania w Europie nie była, szło mu kiepsko. Do czasu, aż ktoś wpadł na pomysł wybudowania fabryki w Ameryce. W ówczesnym Urugwaju, krowy hodowało się głównie na skóry, stąd ich mięso było tanie i powszechnie dostępne. Do dziś wołowina jest podstawą miejscowej kuchni. Liebig i założona przez niego spółka zbudowali od zera ogromną przetwórnie, największą w Ameryce Południowej, która szybko zaczęła przynosić zyski wysyłając swoje produkty do Europy. Krowy zwożono do miasta specjalnie zbudowaną linią kolejową, zarzynano i przerabiano na miejscu, a dalej wysyłano w świat z przyfabrycznego portu. Po kilku latach zaczęto też produkować puszkowaną peklowaną wołowinę, która idealnie nadawała się na racje żywnościowe dla wojska, stąd kontrakty dla armii brytyjskiej. Wojny burskie i obie światowe pełne były tutejszych konserw. Na ich cześć Brytyjczycy nazwali nawet jeden z pierwszych czołgów. Fray Bentos zyskało przydomek „kuchni świata”, z czego miejscowi są dumni do dziś. Po wojnach interesy nie szły już tak dobrze. Koniec przyszedł w latach 60tych, kiedy w szkockim Aberdeen wybuchła epidemia tyfusu. Śledztwo wykazało, że przyczyną było zanieczyszczone mięso z Fray Bentos, do którego w procesie puszkowania dostała się woda z rzeki Urugwaj. Zakład już się nie podniósł z tak poważnej utraty renomy i przejęty przez państwo, wkrótce zbankrutował.

Dzielnica Anglo zaczyna się pomnikiem założycieli, z ceglanymi rzeźbami krów i puszek mięsa. Krowa była głównym zwierzęciem przerabianym tutaj na konserwy, ale zakłady przerabiały też mnóstwo owiec, świń i indyków. Kawałek za pomnikiem, trzeba minąć dawną bramę zakładową. Dziś jest niepozorna i szeroko otwarta, ale można wyobrazić sobie tłumy jakie wokół niej się kręciły. W czasach prosperity w zakładach pracowało 5 tysięcy osób. Dla porównania, w mieście żyło wówczas kilkanaście tysięcy ludzi. Miasto w zasadzie istniało dzięki rzeźni.

Za bramą zaczynają się szeregi ceglanych budynków. Dawne domy robotników częściowo wciąż są zamieszkane, o czym świadczy wiszące tu i ówdzie pranie. Stare magazyny pozamykane są jednak na głucho. Powoli docieramy w okolicę portu. Rzeka Urugwaj jest do tego miejsca wystarczająco głęboka, żeby mogły wpłynąć do niej statki pełnomorskie. To miało przyczynić się do lokalizacji zakładów właśnie tutaj. Mięso wysyłano do Europy bezpośrednio z fabryki. Do dziś zachował się kawałek dawnego drewnianego pomostu i dwa dźwigi załadunkowe. Kawałek obok jest świeżo bielony budynek administracji. Dawne biuro wciąż jest wyposażone, tak jak było w dniu zamknięcia. Wśród pozostawionych starych biurek, maszyn do pisania i teczek na dokumenty można mieć wrażenie, że pracownicy skończyli pracę wczoraj, nie prawie 40 lat temu. Na dole w niewielkiej sali urządzono muzeum. Zgromadzono tu trochę dawnych narzędzi, przedmiotów, zdjęć i wycinków prasowych z czasów świetności. Są tu też puszki i etykietki produktów. Ścianę zdobi mural przedstawiający artystyczną wizję losów rzeźni, jej pracowników, ofiar i produktów. Właśnie przed nim spotkaliśmy Nicolasa.

Po likwidacji, zakład przekształcono w muzeum rewolucji przemysłowej. Ówczesne państwowe władzę postanowiły zachować to miejsce w niemal niezmienionej formie, włącznie z wyposażeniem. Starania doceniło UNESCO, które w zeszłym roku wpisało cały kompleks na swoją listę światowego dziedzictwa. Miejscowi są tym chyba wciąż zdziwieni, ale po cichu liczą na gwałtowny przyrost liczby odwiedzających. Dotychczas jednak turystów nie przybyło, byliśmy chyba jedynymi tego ranka. Pani sprzedająca nam bilety po 40 peso ze smutkiem wytłumaczyła, że przewodnika dziś nie ma. Po czym pobiegła na górę chyba powiedzieć, że turyści z zagranicy przyszli. Jakieś 10 minut później znalazł nas uśmiechnięty Nicolas, Urugwajczyk pracujący w jednym z biur i ponoć jako jedyny w okolicy mówiący po angielsku. Nieśmiało przyznał, że wprawdzie nie jest przewodnikiem, ale może pokazać nam coś więcej niż ta sala muzealna, która sama w sobie wrażenia nie robi. Zgodziliśmy się bez wahania.

Nicolas zaprowadził nas wąskimi betonowymi schodkami na dół, wprost do wielkiej hali. Pomieszczenie służyło za elektrownie zasilającą niegdyś fabrykę. Zapomniane i nieużywane od dekad stoją tu angielskie XIX wieczne silniki parowe, silniki diesla z lat 30tych i generatory prądu. Wszędzie pełno stalowych potworów, istny raj dla fanów przemysłu i techniki. Można sobie tylko wyobrazić huk jaki stale panował tu przez dziesiątki lat. Na środku sali małe biurko, stanowisko pracy inżyniera nadzorującego, kolesie musieli mieć koszmarny słuch od tej pracy. Obok za ścianą jest sterownia, na marmurowych płytach izolacyjnych dziesiątki dźwigni i mierników. Kolejny silnik, a pod sufitem dźwig do przenoszenia tych kolosów. Nie znam się na technice, głupia lutownica stanowi dla mnie zagadkę, ale potrafię docenić jej piękno. I geniusz ludzi, którzy ją tworzą i doskonalą. To miejsce piękne zdecydowanie jest, nawet jeśli pokryte rdzą i kurzem, zostawione na pastwę losu gdzieś hen daleko, zapomniane i pomijane. A może właśnie dlatego?

Po zajrzeniu w każdą dziurę Nicolas ziora na zegarek – „mam czas, idziemy dalej?”. Pytanie! Nicolas poświęcił nam swoją przerwę na lunch.

Wyprowadza nas na pole, przed gmach. Droga biegnąca w głąb zakładu pokryta jakby gumową nawierzchnią. „To żeby krowy się nie ślizgały. Anglicy to cwane istoty, zaprojektowali to miejsce tak, że krowy praktycznie same szły na rzeź”. Idąc wąskimi fabrycznymi uliczkami wpadamy do hali pełnej przedwojennych samochodów. Lokalna kolekcja Chevroletów, Fordów i nieco nowszych, znanych i nam Garbusów. Autka są obowiązkowym punktem obchodów piętnastych urodzin każdej miejscowej dziewczyny. Quinceañera to dla Latynosek ważna impreza, obchodzona jako coś pomiędzy pierwszą komunią a ślubem. Taki huczny rytuał przejścia w dorosłość, którego elementem we Fray Bentos, oprócz mszy, sukienki i balangi, jest przejażdżka jednym z tych klasyków motoryzacji. Teraz między autkami krząta się dwóch mechaników, coś tam dłubią w jednym. Nie spieszą się, dowcipkują, popijają yerbę. Życie na wiecznym luzie.

Nicolas prowadzi nas w górę, do kolejnej hali. Jest znacznie inna niż mroczna elektrownia, pełno tu światła wpadającego przez wielkie okna. Ze ścian obłazi biała farba, tu i ówdzie białe kafelki. Pełno dziwnych dla mnie ustrojstw, żelastwa niewiadomego pochodzenia. „Tu jest serce tego miejsca – rzeźnia”.

Krowa docierała do rzeźni po gumowej drodze i wchodziła do boksu. Tu pracowało dwóch martilleros – młotowych. Jak najprościej zabić krowę? Trzeba przywalić jej dwuręcznym młotem w sam środek głowy, miażdżąc mózg i powodując śmierć na miejscu. Sztuka polega na tym, żeby dobrze trafić, krowa musi zginąć natychmiast, żeby nie skurczyła mięśni, bo gdy tak się stanie mięso jest niższej jakości. Martilleros byli gwiazdami Fray Bentos, ich praca była uważana za kluczową i prestiżową. Podobnie jak wszyscy pracujący w tej konkretnej sali, byli otoczeni szczególną opieką przez spółkę, która zatrudniała m.in. etatowych psychiatrów, stale obserwujących załogę. Raz w miesiącu martilleros podlegali obowiązkowym szczegółowym badaniom psychiatrycznym. Ciekawe ilu świrowało…

Rzeźnia była nastawiona na masową produkcję, więc obróbka krów była prowadzona w sposób „taśmowy”, proces kolejnych czynności doprowadzono do perfekcji. Od zabicia krowy do jej odesłania do chłodni, planowo mijało 20 minut. Ta sala sama w sobie była maszyną, a ludzie w niej pracujący – istnymi robotami o zautomatyzowanych ruchach.

Nicolas opowiada o jakiejś dziewczynie, która zemdlała gdy przewodnik opowiadał, na czym polega proces produkcji mięsa. Niektórzy dziś żyją w błogiej nieświadomości jak to się odbywa.

Z rzeźni wychodzi na zewnątrz przejście, prowadzące na wysokości kilku pięter wprost do chłodni. Tędy na hakach przytwierdzonych do stalowych prowadnic przewożono gotowe do składowania mięso. Niedaleko rzuca się w oczy niewielki zrujnowany budynek z dużymi zardzewiałymi zbiornikami. To stare kotły do wytapiania tłuszczu. Krowy przerabiano bowiem doszczętnie. Z sierści uszu robiono szczotki, kamienie żółciowe kupowała francuska wytwórnia perfum. Lokalny historyk powiedział niedawno, że jedyną częścią krowy, która się tu marnowała było „muuu”.

Gmach chłodni dominuje nad całą okolicą. Wielki betonowy moloch bez okien, wysoki na siedem pięter. Przejście z rzeźni prowadzi na jedno ze środkowych, wprost w ciemność. Ktoś z was szuka lokacji do horroru? Ta jest idealna. Mrok połączony z przeznaczeniem miejsca świetnie buduje atmosferę grozy. W chłodni niewiele jest światła, wątłe żaróweczki można włączyć tylko w jednej z sal i na zniszczonej klatce schodowej straszącej upadkiem na samo dno sąsiedniego szybu windy towarowej. Pokruszony tynk chrzęści pod stopami, potężne stalowe drzwi prowadzą do kolejnych pustych dziś hal bez okien, dźwięki załamują się biegnąc obdrapanymi korytarzami. Duchy milionów krów są niemal namacalne, patrzą na nas milcząco z każdego kąta.

Wyjście na dach daję ulgę. I pozwala pozachwycać się widokami. Zamulona i potężna rzeka Urugwaj powoli płynie do Atlantyku, na drugim brzegu majaczy Argentyna. U stóp cały kompleks. wokół mnóstwo zieleni. Chłopaki z KSU mają rację gdy śpiewają: „patrząc z góry wokoło, świat wydaje się lepszy”.

Nicolas wskazuje ręką jakiś kierunek. Kilkanaście kilometrów w tamtą stronę była końcowa stacja linii kolejowej, którą zwożono tutaj krowy z całego Urugwaju. Stamtąd miejscowi kowboje – gauche, przeganiali codziennie wielkie stada metodą tradycyjną: konno. Czemu nie podciągnięto torów do samej fabryki? Nicolas nie wie, niby można było, ale tego nie zrobiono. Ameryka Południowa lubi gdy nawet w starannie opracowanych miejscach coś się zrobi jak bądź. Ot dla zasady.

Na drugim planie widać miasto, z wieżą kościelną wyróżniającą się wśród niskiej zabudowy. W tle rzuca się w oczy potężna fabryka. Finowie wybudowali tam niedawno wytwórnie celulozy, zainwestowali ponad miliard dolarów, zatrudnili 8 tysięcy ludzi. Przeszłość Fray Bentos mieliśmy dosłownie pod stopami, teraźniejszość i przyszłość widać na horyzoncie.

Michał

10 uwag do wpisu “Rzeźnia we Fray Bentos

  1. Brrr… ciarki przechodzą mi po grzbiecie na myśl, co tam się kiedyś działo… wiem, że człowiek to mięsożerna bestia, co przy braku witaminy B12 głupieje… mimo to… brrr…

    Polubione przez 1 osoba

  2. Z tą przetwórnią mięsa to trochę tak jak z naszymi kopalniami. Nagle zamknięte, została cała infrastruktura, łącznie z całymi dzielnicami „robotniczymi”. Na szczęście coraz częściej u nas też przekształca się je w jakieś obiekty muzealne lub przynajmniej szkoleniowe.

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj odpowiedź do zciekawoscia Anuluj pisanie odpowiedzi